W grudniu minęła pierwsza rocznica jego śmierci, w połowie lutego skończyłby 91 lat. Wydaje się, że ciągle jest z nami, choć jednocześnie coraz dotkliwiej odczuwamy jego brak.
W roku 1945 nazywano je eufemistycznie „internowaniem”. Potem zapadła, trwająca kilka dekad cisza.
To jeden z najbardziej zasłużonych rodów szlacheckich i arystokratycznych. Kojarzymy go przede wszystkim z zamkiem w Głogówku. To tutaj podczas potopu szwedzkiego schronienie znalazł król Jan Kazimierz. Oppersdorffowie utrzymali kontakty z arystokratami polskimi, a z niektórymi z nich byli skoligaceni, co zaowocowało zaskakującymi wyborami podczas powstań śląskich. O historii tego rodu opowiedzą dr Arkadiusz Kuzio-Podrucki, historyk specjalizujący się w dziejach śląskich rodów arystokratycznych, oraz Aleksander Devosges-Cuber – dyrektor Muzeum Regionalnego w Głogówku i Festiwalu im. Ludwiga van Beethovena. Ponadto w programie (na żywo) Beethovenowskie impresje muzyczne.
Zaprezentujemy i skomentujemy najwybitniejsze filmy, zrealizowane przez dawnych i współczesnych „klasyków” kina amatorskiego. Rozwój tej twórczości przypadł na lata 40. i 50. XX wieku. A potem było już tylko lepiej. Śląskie kino amatorskie wysoko oceniano. Aż do końca lat 80. Co stało się potem? Jak jest dzisiaj?
„ULICE WOLNOŚCI” I OKOLICEgościnnie Teatr "Reduta Śląska" Pokażemy spektakl Roberta Talarczyka, zagrany przez aktorów z chorzowskiego Teatru „Reduta Śląska”. Gościć na scenie będziemy także Piotra Zaczkowskiego – autora scenariusza tego niezwykłego widowiska, przygotowanego z ogromnym rozmachem, z piękną scenografią i niezwykłym finałem taneczno-muzycznym.Czy to jest opowieść tylko o Chorzowie? Tylko o „Wolce”, głównej arterii handlowej tego miasta? Tylko o jej mieszkańcach – dawnych i współczesnych? A może rozpoznacie w tej poetyckiej historii także losy swoje i swoich bliskich?tekst: Piotr Zaczkowskimuzyka: Miuoshreżyseria: Robert Talarczykscenografia i kostiumy: Ewa Satalecka, Natalia Łajszczak, Maciej Połczyńskiruch sceniczny: Barbara Ducka
występują: aktorzy Teatru „Reduta Śląska”
Piotr Zaczkowski, fragmenty eseju wspomnieniowego, zatytułowanego „Ulice wolności” (cytat za: kwartalnik „Fabryka Silesia”, nr 19/2018):
„W 20. i 30. latach ubiegłego wieku na dużym i jeszcze pustym placu naprzeciwko kościoła, po drugiej stronie ulicy Wolności, tam gdzie dzisiaj stoją wieżowce, rozkładał się lunapark. Dziadek Piotrek zauważył na karuzeli ładną dziewczynę i nie uszło jego uwagi, o co było łatwo, bo w wirowaniu podnosiła się nieskromnie, zalotnie sukienka, że ta dziewczyna nosi czystą halkę (a może majtki, ale K. jest przekonana, że odsłoniła się halka). Tą dziewczyną była babcia Józia. Gruszki są bardzo czyste, mówi K., kojarząc nieco przewrotnie rodowe skłonności z panieńskim nazwiskiem swoim i mojej mamy. W kamienicy pod numerem 56 osiedlili się wszyscy dopiero po wojnie. Wcześniej dziadek był patriotą i nie chciał przyjąć listy, i się ukrywał, i nawet na początku odnowionej Polski wstąpił do milicji, ale chociaż się szybko wypisał, to i tak przydzielono mu nowe, wygodne mieszkanie. Nigdy nie pytałem, kto żył w nim wcześniej i dokąd się wyprowadził. Nie wiedziałem, czy po pokojach biegały dzieci, co zdjęto ze ściany i czego nie zdążono zabrać z komórki, której niewielkie okno wychodziło na podwórze. Na tym podwórzu, a może na innych placach, bawiły się K. i moja mama. Gdy wracały do domu, już w drzwiach dziadek Piotrek sprawdzał, czy nie ubrudziły rąk”. Aleksander Nawarecki, "Chorzowski Sen"„Dzieje się na ulicy wolności, czyli wszędzie” – ładny początek, niech tak będzie, ale czy na pewno „wszędzie”? Mam tak samo jak ty, miasto moje a w nim: stare fotografie, listy, bibułki papierosowe, czekoladki mleczne opakowane jak talia kart, wiersze wypychające kieszenie, gęś babci, marynarkę dziadka, ryczkę córki, okienko na strychu, okienko na poczcie, panią w okienku, kolegów z klasy... Owszem, mogło tak być w innym mieście lub miasteczku, nawet na wsi, ale „wszędzie” nie przejdzie, bo Chorzów jest tylko jeden, Stary jeden i jeden Batory, więc jedna tylko ulica Wolności, (choć gdzie indziej w Polsce na murach i płotach, też pewnie wiszą tabliczki z takim samym napisem). Kto jednak mieszka w Chorzowie, ten sobie takiej konkurencji wyobrazić nie może. Ja też nie mogę, choć od dawna nie mieszkam w Chorzowie, a wcześniej kiedy jeszcze tam nie mieszkałem – było tak samo. Jako mały chłopiec z miasta sąsiedniego dziwiłem się, że Chorzów ma taką długą ulicę, a po drodze trzy kina. Wydawało mi się, że trzeba kilku godzin, a może całego dnia, żeby ją pokonać od końca do końca, a droga w stronę Huty, do przystanku szóstki, ku czerwonej łunie, zwłaszcza po zmroku wydawała mi się lekko kręta i stroma. Chodzę teraz po Wolności tylko czasami, raz na ruski rok, ale kroczę wtedy tak jak po scenie, jakby mi się śniła, choć realnie stąpam po nowych kostkach albo asfalcie przykrywającym dawny bruk. Wrażenie dziwności się nie rozwiało, tylko teraz łzy mi się kręcą, nie wiem czemu i wolę nie wiedzieć.***Łódź ma Piotrkowską, Gdynia Świętojańską, a Chorzów – Wolności, no może jeszcze Zakopane z Krupówkami jest podobne, bo już Częstochowa i Aleje to co innego. Mają te miasta także inne atrakcje, nawet Bałtyk, Giewont, czy Stadion Śląski, mają fabryki, kościoły, place i pałace, rozległe dzielnice, ale rynku im brakuje; może się schował, albo głupio dał się zasłonić? Bez niego byłyby jak bez serca, ale na szczęście jest ta ulica jak kręgosłup albo stos pacierzowy, czy arteria, jakby powiedział kardiolog, a inny lekarz – jelito, bo długa, z gastronomią obyta, a odpadki oraz inne apfale sprząta się tam systematycznie i czasem przelatują ulicznicy (ulicznic nie zauważyłem). Tędy biegnie przecież nurt życia, a nawet jeździ tramwajem, choć zakłady pogrzebowe też występują. Wolności ulica jest bowiem handlowa i rozrywkowa, to deptak i bulwar, a nawet corso, jak mawiają repatrianci z Tarnopola. Jej bulwary siostrzane – Piotrkowska i Świętojańska – też są wspaniałe, może nawet wspanialsze i bogatsze, a nazwy mają od wielkich świętych, a jednak będę się upierał, że nie mają takiego imienia jak Ulica Wolności (choć nie od razu Chorzów, Królewska Huta i Königshütte się tego miana doczekały). ***Wspomnień z Wolki mam sporo, ale kto nie ma? Nie będę się zatem popisywał, tym bardziej na marginesie książki utkanej ze wspomnień. Jedno tylko przywołam, z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, już za wolności, kiedy na Wolności nastał czas wielkiej prosperity i każdego dnia pojawiały się nowe sklepy, a w tamtym sezonie, czy może nawet tygodniu, jak grzyby po deszczu rozmnożyły się magazyny obuwnicze. Był to dzień w środku lata, raczej późny wieczór, może noc, wysiadłem z pociągu i szedłem przez opustoszone centrum w stronę placu Matejki, czyli fontanny Kalidego, bardzo stosownej w taki upał. Po Wolności tylko kawałek, do skrzyżowania z Sobieskiego, i właśnie tam, na samym rogu, zobaczyłem kolejny sklep z obuwiem. Jeszcze nie otwarty, w głębi stały kartony, ale bił od niego blask. Witryna rzęsiście oświetlona, a na wystawie stały przezroczyste podesty i szklane schodki, na których pyszniły się – a jakże – złote szpilki i niebotyczne, pewnie purpurowe kozaki. Podszedłem pokornie aż pod samą szybę, jak w tanecznym teledysku Davida Bowie’go z tamtej epoki. I wtedy zobaczyłem, że obok butów, coś się rusza. Pomyślałem o kocie, a zobaczyłem mysz, małą śliczną myszkę ze świdrującymi ślepkami. Dziwna jakaś była, jakby przebrana, ubrana w płaszczyk, może w suknię z trenem, nie – w krynolinę! Tak to wyglądało jakby się przebrała do występu na scenie… Trochę czasu minęło zanim się zorientowałem, że to nietoperz. Absolutnie niepodobny do burego potworka obok aluminiowych misek w chorzowskim ZOO. Niezły to był szpil, wręcz wyjątkowy. Gdyby lalkarze z cyrkowcami na spółkę wystawili Dziadka do orzechów albo Zemstę nietoperza (z udziałem małych zwierząt), to więcej by nie ugrali. Nie myślałem wtedy i myśleć nie mogłem, że na Wolności zobaczę kiedykolwiek coś podobnie „odlotowego”. Tymczasem, proszę bardzo: oto na ulicy cudów niesamowitość powraca. Teatr tu widzę malutki, a raczej kameralny, uliczny w pewnym sensie teatrzyk, ale bardziej mieszczański niż uliczny; skromna aktorska trupa, może ekipa, a raczej reduta, zespół zacnych chorzowian, amatorów, (a jakże, bo „amo” znaczy kocham), ale obsada i gra jest elegancka, trochę ceremonialna, uroczysta i urocza zarazem. Jak to mieszkańcy poważnego miasta po poważnym niedzielnym obiedzie i nieco mniej poważnym deserze. Ta scena, którą słowami, cieniami i życiem zapełnił, a raczej natchnął Piotr Zaczkowski wyłania się z tej książeczki, jak z ilustrowanej bajki dla dzieci, w której bohaterowie wycięci zostali z kolorowego papieru. Lecz tu nie ma bajek – same fakty i odrobina plotek. A wszystkie słowa splecione przez poetę tak starannie, jakby znów stanął przed lustrem i wiązał czarną aksamitkę pod szyją, (a może robiły to ręce mamy?). Więc na koniec końca miałbym ochotę rozchylić okładkę i wypuścić te Piotrowe słówka na wolność, prosto na ulice… niech se polotają, aż pod drapacz chmur, a choćby nawet pod te najwyższe, nieistniejące już kominy – jak wolność to wolność.zdjęcia: Arkadiusz Ławrywianiec
Wieczór poświęcony współczesnym mieszkańcom wybranych miast śląskich. Gośćmi Krzysztofa Karwata będą historycy i kulturoznawcy, którzy korzystając z archiwaliów i multimediów, rozważą, jak - po zmianach granic w roku 1922 i 1945 - ukształtowały się społeczności lokalne. Zastanowimy się, czy i w jakim stopniu dawne granice utrwaliły się w mentalności ludzi i jak postrzegane są dzieje naszego regionu wśród zróżnicowanych grup społecznych, etnicznych i narodowych. Ozdobą wieczoru będzie recital Andrzeja Kowalczyka - aktora Teatru Rozrywki.
Po zakończeniu I wojny światowej Europa gwałtownie zmieniała oblicze. Miliony żołnierzy i robotników musiały odnaleźć się w nowej rzeczywistości, wyznaczonej nowymi granicami administracyjnymi, politycznymi i społecznymi. Rodziły się nastroje rewolucyjne, z którymi władze nie potrafiły sobie poradzić. Wyjaśnią nam te kwestie zaproszeni historycy.
Kontekst jest oczywisty. Poszerzymy go o perspektywę historyczną, przywołując 100-lecie uzyskania przez kobiety praw wyborczych na ziemiach polskich. Przywołamy postacie zapomniane, a godne uwagi i naszej pamięci.
„Poeci przeklęci” (z francuskiego: poètes maudits)… Pojęcie stosowane na określenie poetów, którzy na ogół świadomie odrzucali obowiązujące w danej epoce normy obyczajowe, przyjęte modele istnienia w świecie literackim i kontaktowania się z odbiorcami. Życiorysy tych artystów były burzliwe i na ogół krótkie, czasem kończone samobójstwami. Pozostając niejako „obok” społeczeństwa, narażali się na niezrozumienie i odrzucenie, sławy i uznania doświadczając nieraz dopiero po śmierci. Tak tworzyły się legendy i mity, chętnie podejmowane przez kolejne generacje pisarskie i czytelnicze. O zjawiskach tych opowie prof. Marian Kisiel – literaturoznawca z Uniwersytetu Śląskiego, krytyk i poeta. Ponadto wystąpi Andrzej Kowalczyk – aktor Teatru Rozrywki.
Józef Bożek… Częściej funkcjonujący jako Josef Božek. Słyszeliście? Znacie? Polacy i Czesi bili się o jego pochodzenie, a przecież nazywano go także „śląskim Stephensonem” (bo urodził się w roku 1782 w Bierach na Śląsku Cieszyńskim, był podopiecznym ks. Leopolda Szersznika i w Cieszynie się kształcił; w literaturze uwiecznili go Zofia Kossak i Gustaw Morcinek).